Sprzedawca marzeń
- Poniedziałek, 08 październik 2018 19:54
Jest jednym z najbardziej doświadczonych lekarzy zajmujących się leczeniem niepłodności. Pracował w zespole, który 31 lat temu doprowadził do narodzin pierwszego w Polsce dziecka z in vitro. Od 29 lat kieruje Kriobankiem, ośrodkiem leczenia niepłodności małżeńskiej w Białymstoku. Przedstawiam prof. Waldemara Kuczyńskiego.
Marzena Bęcłowicz: Waldemar Kuczyński... i właściwie wszystko jasne. Jest Pan znanym i cenionym specjalistą zarówno w Polsce jak i za granicą. Co miało wpływ na to, że obrał Pan właśnie taką drogę życiową?
Waldemar Kuczyński: Najprościej mówiąc - jak to często w życiu bywa - splot różnych zbiegów okoliczności. Choć nie byłem zbyt pilnym uczniem w ogólniaku (interesowała mnie muzyka i grałem w zespole bluesowym), to jednak udało mi się dostać na ówczesną Akademię Medyczną w Białymstoku. Było „coś”, co pchało mnie do przodu i kazało otworzyć się na szersze horyzonty. Na studiach zacząłem dosyć szybko - bo już na początku drugiego roku - pracować w studenckim kole naukowym. Interesowała mnie onkologia i to z nią wiązałem swoją przyszłość. W ramach pracy w kole, nieżyjący już prof. Stefan Soszka, powierzył mi funkcję organizowania studenckich obozów naukowych. Jeździliśmy z lekarzami w teren (30-40 studentów) - najczęściej do tzw. PGR-ów i małych miejscowości, w których dostęp do lekarzy specjalistów był utrudniony - i zachęcaliśmy kobiety do badań. Dziś nazwalibyśmy to profilaktyką raka narządu rodnego. Dzięki temu zajęciu i współpracy z prof. Soszką oraz prof. Wandą Kazanowską, zacząłem ukierunkowywać się na ginekologię. Natomiast zupełnie nie spodziewałem się, że ta moja praca w czasie studiów, zaowocuje jakimkolwiek kontraktem z kliniką uniwersytecką i szpitalem po ich skończeniu.
MB: A jednak los bywa przewrotny. Trafił Pan pod skrzydła prof. Soszki i rozpoczął pracę w szpitalnej klinice.
WK: To były specyficzne czasy. Byłem spoza całego układu. Mówiąc żartobliwie nie należałem do partii, nie miałem znanego nazwiska, ani koligacji rodzinnych. Nawet w najśmielszych marzeniach nie wyobrażałem sobie, że mogę dostać pracę w szpitalnej klinice, więc się o nią nie ubiegałem. Poszedłem do ówczesnego Wydziału Zdrowia mówiąc, iż kończę studia i szukam pracy. Byłem przeszczęśliwy kiedy okazało się, że zatrudnienie dostałem. Był to przydział do poradni znajdującej się nieopodal ostatniego przystanku linii autobusowej nr 6. Był to wielki przywilej, bo mogłem liczyć na wyższe zarobki z tzw. powiatowej służby zdrowia i na dodatek mogłem dojechać do pracy miejskim autobusem. Kiedy o całej tej sytuacji dowiedział się prof. Soszka, okropnie zmył mi głowę i nakazał następnego dnia stawić się w pracy w klinice. A co z angażem? - zapytałem. Się zobaczy - odpowiedział. I tak się zaczęło... Trafiłem pod opiekę prof. Aleksandra Krawczuka, świetnego operatora i położnika oraz specjalisty andrologii i leczenia niepłodności męskiej. Właściwie to on „zmusił” mnie do zajęcia się czynnikiem męskim w niepłodności. Kiedy prof. Soszka odszedł na emeryturę, jego funkcję objął prof. Marian Szamatowicz, również uczeń prof. Krawczuka oraz pasjonat leczenia niepłodności. W krótkim czasie skompletował zespół młodych asystentów, przed którymi rozwinął wizję zapłodnienia pozaustrojowego. Była to niezwykle nowatorska procedura, którą opanowało zaledwie kilka ośrodków na świecie. Przydzielił mnie do zespołu i określił zakres obowiązków. I tak razem ze Sławkiem Wołczyńskim staliśmy się nagle „embriologami”. Zaczęliśmy intensywne przygotowania i szkolenie połączone z pracą naukową. Oprócz nauki, z niewielu dostępnych wówczas podręczników, nawiązaliśmy liczne kontakty ze specjalistami rozrodu i naukowcami z branży. Czerpaliśmy z doświadczeń wielu zakładów i katedr embriologii oraz embriologii eksperymentalnej Uniwersytetu Warszawskiego, Instytutu Zootechniki w Balicach i innych ośrodków naukowych Polskiej Akademii Nauk. Dzięki tej współpracy poznaliśmy niezwykłych ludzi. Wymienię niektórych - to profesorowie: Andrzej Tarkowski, Jacek Modliński, Zdzisław Smorąg, Stefan Wierzbowski. Zajmowali się oni różnymi aspektami embriologii, kriokonserwacji gamet i zarodków oraz rozrodu zwierząt, co jak się później okazało, dało nam wsparcie przy rozwiązywaniu problemów klinicznych. Ale embriologia to nie jedyne wyzwanie, by móc skutecznie przeprowadzić zapłodnienie pozaustrojowe. Kontrolowana hiperstymulacja jajników, pobieranie komórek jajowych, przygotowanie nasienia i izolacja plemników, zapłodnienie in vitro a potem ICSI, wreszcie hodowla zarodków in vitro oraz przeniesienie ich do macicy - to zasadnicze elementy leczenia. Prof. Szamatowicz wyznaczył osoby odpowiedzialne za każdy z tych etapów. I tak dołączyli do nas doktorzy: Euzebiusz Sola, Marek Kulikowski, Jurek Radwan i Darek Grochowski. Stworzyliśmy zespół - jak potem określono - sześciu wspaniałych, którym udało się doprowadzić do narodzin pierwszego w Polsce dziecka poczętego metodą in vitro. Jednak zanim zaczęliśmy świętować, czekała nas praca. Czasy były ciężkie, w sklepach pusto, na stacjach benzynowych też, dotacji żadnych, sprzętu brak - a jeżeli już to pożyczony… Niczego nie można było kupić, więc wszystko robiliśmy sami, np. „produkowaliśmy” wodę. Najpierw badaliśmy studnie w regionie. Potem z wybranych przywoziliśmy wodę do laboratorium. Po ok. 20 tygodniach z 200 l uzyskiwaliśmy 100 ml naprawdę czystej wody, w której przygotowywaliśmy odczynniki. Sami robiliśmy też igły punkcyjne, zestawy do pobierania komórek jajowych, katetery do transferu zarodków, itd. To były m.in. moje obowiązki, stąd też rozwijałem się jako wynalazca i konstruktor... z bożej łaski. Do dzisiaj mam w szafie „pamiątki” moich nieudanych konstrukcji i wynalazków.
Byliśmy zespołem silnym, ambitnym, nie żałowaliśmy siebie, ani swojego czasu. Byliśmy też doświadczeni przez liczbę niepowodzeń jakie nas spotykały. Nie zrażaliśmy się nimi, co nie znaczy, że nie było między nami spięć, kłótni i walki. Końcowy sukces w procedurze in vitro w równym stopniu zależy od bezbłędnej realizacji każdego wspomnianego elementu. Jakikolwiek błąd, na dowolnym etapie, powoduje zniweczenie wysiłków pozostałych członków zespołu. I właśnie nasz mentor - prof. Szamatowicz - konsekwentnie i z wielką wyrozumiałością podtrzymywał w nas wiarę w sukces, tonując napięcia i konflikty. Dzięki temu, po około dwóch latach wysiłków, udało się nam uzyskać pierwszą ciążę.
MB: Wasze starania - można, by powiedzieć - były bardziej waszym hobby.
WK: My wszyscy wówczas normalnie pracowaliśmy, czyli mieliśmy dyżury w szpitalu, operowaliśmy, przyjmowaliśmy pacjentów w przychodni, kształciliśmy studentów. Przy in vitro pracowaliśmy obok naszych obowiązków, w tzw. wolnym czasie.
Kiedy już osiągnęliśmy sukces i urodziło się „nasze” pierwsze dziecko, posypały się laury. Ja i prof. Wołczyński dostaliśmy stypendium od rządu francuskiego i na pół roku wyjechaliśmy do laboratorium we Francji. Pracując nad podstawowymi problemami wytwarzania gamet męskich w warunkach eksperymentalnych, zaczęliśmy jeszcze lepiej rozumieć to, co do tej pory robiliśmy. Wróciliśmy strasznie naładowani wiedzą. Akurat wtedy na świecie pączkowała nowa metoda w zapłodnieniu pozaustrojowym, tzw. docytoplazmatyczna iniekcja plemnika (ICSI). Rozwiązywała ona problem niepłodności męskiej, więc była to rewolucja. Technologia ta znana była już wcześniej w embriologii eksperymentalnej zwierząt. Ja opanowałem ją jakieś dwa lata wcześniej – badając zapłodnienie mikrochirurgiczne oocytów zwierząt w Balicach, Jastrzębcu i Pażniewie (PAN). Wspominam o tym z tego powodu, że gdy Palermo zastosował ją pierwszy raz u człowieka, to my w Białymstoku byliśmy gotowi natychmiast do jej wprowadzenia. Myślę, że mogliśmy wprowadzić ją pierwsi. Pewnie stracilibyśmy wówczas głowy, ale dzisiaj mielibyśmy tę satysfakcję. Jak to często bywa, na Zachodzie ludzie są odważniejsi, nie uwikłani w politykę i układy. Tak czy inaczej, skoro metoda ujrzała światło dzienne, wówczas my też mogliśmy ją stosować. Jak tylko dostaliśmy sprzęt, pierwszą ciążę uzyskaliśmy w ciągu dwóch miesięcy, co wielu ośrodkom udawało się dopiero po latach.
To był bardzo intensywnie wykorzystany czas. Pracowaliśmy bez przerwy. Do domu wpadało się na obiad, potem z powrotem do pracy, a powrót w nocy. Dawało nam to jednak tak dużo satysfakcji, która rekompensowała wszystko. A w tzw. międzyczasie porobiliśmy doktoraty, habilitacje, a profesury przyszły już z rozpędu.
MB: Kiedy zdecydował Pan o powstaniu Kriobanku?
WK: Będąc we Francji poznałem ludzi, którzy zajmowali się krioprezerwacją komórek rozrodczych człowieka. Zdałem sobie sprawę, że w Polsce ta dziedzina jest zupełnie w powijakach, chciałem więc zorganizować bank nasienia w szpitalu. Problem dotyczył jednak dwóch sfer zagadnień. Pierwsza, to wykorzystanie nasienia dawców. Zabiegi były przeprowadzane bez żadnej kontroli i co gorsze bez żadnych standardów bezpieczeństwa pacjentek. W porównaniu do standardów francuskich, był to po prostu horror. Drugim problem było zabezpieczenie płodności na przyszłość. Chodziło głównie o młodych pacjentów, leczonych z powodów onkologicznych, gdzie terapia przeciwnowotworowa była niezwykle toksyczna dla funkcji jąder. I tak w rezultacie moje dwie inicjatywy zorganizowania szpitalnego banku zakończyły się fiaskiem. Postanowiłem więc zrobić to w warunkach prywatnych i tak powstał Kriobank – pierwszy w Polsce prywatny ośrodek leczenia niepłodności i bank nasienia. Obecnie jest pełnoprofilową placówką leczenia niepłodności wszystkimi dostępnymi na świecie metodami terapeutycznymi. Prowadzimy badania naukowe, współpracujemy z innymi tego typu ośrodkami w Polsce i za granicą. Zajmujemy się też pacjentami z uszkodzeniem rdzenia kręgowego oraz zarażonymi wirusem HIV.
Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że mogę sprzedawać ludziom marzenia, ale to ludzie mnie potem z tych marzeń rozliczają. Miłe jest jednak to, że w większości są to bardzo przyjemne chwile.
Pod moją opieką jest już drugie pokolenie pacjentów. Najpierw przychodzili do mnie rodzice, teraz przychodzą ich dzieci. W pracy, oprócz licznego grona wybitnych specjalistów, mocno wspomaga mnie córka – dr Agnieszka Kuczyńska-Okołot. Jest po specjalizacji i zdecydowała się kontynuować moje zainteresowania. Ma nowe spojrzenie na prowadzenie kliniki oraz liczne kontakty krajowe i zagraniczne, co daje jej szansę na rozwiązywanie problemów niepłodności, z którymi nie możemy sobie jak na razie poradzić.
Fascynujące jest to, że rozwiązywanie problemów uwidacznia następne. Dzięki temu nigdy nie staniemy w miejscu. Każda nowa wiedza uświadamia jedynie stopień komplikacji natury i zmusza nas do skromności w definiowaniu własnej wielkości.
MB: Znajduje Pan czas na hobby?
WK: Z tym jest ciągle trudno. Miałem taki plan, że po 60-ce będę odpoczywał, gotował, łowił ryby i majsterkował. Jest jednak jak w dowcipie - chcesz rozbawić Pana Boga, to powiedz mu o swoich planach. Ciągle większość czasu poświęcam pracy i nauce. Może tym bardziej doceniam wolne chwile, kiedy wybieram się na krótkie wyprawy wędkarskie, kulinarne i niestety - kongresowe. Pozostają jednak wieczory. Mam mały warsztat metaloplastyczny, w którym „bawię się” w konstruowanie wynalazków i wytwarzanie różnych rzeczy, interesujących moje ryby. A prawdziwym hobby jest wędkarstwo. Jak wielu polskich profesorów szukam ciszy i spokoju, i najlepiej rozmawia mi się z rybami. Mam letni dom na Mazurach k. Giżycka i tam często wędkuję. Jest to też miejsce wspomnień – to tam jeździłem jako student na obozy naukowe. Mam także grupę przyjaciół, z którymi podróżuję - szukając ryb - po całym świecie.
MB: Pozwolę sobie na koniec na dość osobiste pytanie. Tak poza własnymi – liczył Pan ile ma dzieci?
WK: Niestety jest to dość trudny rachunek, acz liczba ta jest naszym (to praca całego zespołu Kriobanku) wielkim sukcesem. Cieszy mnie to, że ludzie szanują nas za to co osiągnęliśmy. O ile dokładnie nie pamiętam liczby dzieci, to pamiętam niezwykłe historie zgłaszających się do nas pacjentów. Skupiamy się nad czystymi aspektami medycznymi, obmyślamy plan leczenia - a przecież nie wolno nam zapominać, że to człowiek, jego uczucia, jego los są najważniejsze. Bywa tak, że ludzie rezygnują z walki o dziecko, a my namawiamy ich na kolejne próby, bo wierzymy, że da się to zrobić. I rzeczywiście się udaje. Leczenie niepłodności jest specyficzne, czasem efekt zaskakuje nawet nas. Wielokrotnie widzimy pacjentki bez szans. Jednak one wracają do nas po czasie i wtedy leczenie kończy się sukcesem. Takie przypadki powodują, że mamy wielki dystans do swoich umiejętności i do możliwości medycyny. Wbrew temu co można o nas pomyśleć nie czujemy się panami życia i śmierci. Jesteśmy tylko małymi pomocnikami Pana Boga i współpracownikami Matki Natury. Tam gdzie ona postawiła zbyt wysokie progi dla zwykłych ludzi, niekiedy nam udaje się je przekroczyć.
Leczenie niepłodności niczym nie różni się od leczenia innych chorób. Tam gdzie jest to możliwe staramy się pomóc, ale widzimy też granice tej pomocy. W pracy zawsze towarzyszy mi zasada „Primum non nocere” (po pierwsze nie szkodzić). Czasem zbliżam się niebezpiecznie blisko tej granicy. Jednak to co dziesięć lat temu było tą bliskością, teraz już nią nie jest. Medycyna idzie naprzód, dlatego praca i ciągły rozwój pozwalają mi odnajdywać ją na nowo.
MB: Dziękuję za rozmowę.
Fot. Prywatne archiwum rozmówcy